Na godzinę przed meczem reprezentacji Janusz jest podekscytowany, nerwowo szarpie biało – czerwony szalik z logo browaru i zanudza wszystkich dookoła swymi przepowiedniami i analizami spodziewanych rozwiązań taktycznych. Wie wszystko, nie mknie mu żaden szczegół, wszystko mu wskazuje na zwycięstwo naszych. Po rozpoczęciu meczu prezentuje to samo, tylko bardziej i głośniej. Do chwili, kiedy coś pójdzie nie tak. Jeden gol, upływający czas, zaczyna się nerwowe odliczanie upływających do końcowego gwizdka minut. I wtedy Janusz robi nieśmiertelne buch! ręką w stół z okrzykiem: wiedziałem! Mówiłem, że tak będzie! Przecież ten Milik to…. Nawałka (opcjonalnie: Smuda, czy inny Benhakker) tamto…..od razu było widać, że nic z tego nie będzie! Przypominanie Januszowi, że jeszcze godzinę wcześniej „wiedział” coś biegunowo odległego jest bezcelowe i niechybnie prowadzi do obrazy majestatu. Bo Janusz wie zawsze i wszystko, nie myli się nigdy.
Po występie naszej reprezentacji w Kazachstanie nastał w naszym kraju czas takich właśnie Januszów. Najechali fora internetowe, podbili szpalty gazet, zdobyli studia telewizyjne.
Od początku wiedzieli, przewidywali, od dawna widzieli symptomy. Nie dali się omamić propagandzie sukcesu, ani hurraoptymizmowi szefostwa czołowych klubów Starego Kontynentu, co to (Boże, co za naiwniacy, przecież od razu było widać, że ten Krychowiak jest bez formy!) przepłacali za polskich „asów” niczym za jakichś Francuzów. Czas pomyśleć o zmianie trenera, a pewnie i prezesa PZPN, który – tutaj na twarzy Janusza pojawia się drwiący uśmieszek – w całym kraju nie mógł znaleźć lepszego trenera, niż kumpel z reprezentacji. Epidemia dumnego comming outu Januszów polskiego futbolu to materiał na habilitację dla zdolnego socjologa, ale ogólnie daje raczej smutny obraz stanu ducha Polaków. Rozedrganie, diametralne zmiany nastrojów, histeria z powodu jednego meczu – coś jest nie tak. Sami wyśmialibyśmy Niemców, gdyby wpadli w panikę po przegranym z Polską meczu poprzednich eliminacji, ale oni – no właśnie - nie wpadli w żadną panikę i grupę eliminacyjną wygrali. Jasne, trudno o pewność siebie u ludzi, których reprezentacja dopieszczała latami niczym Ramsay Bolton Theona Greyjoya w „Grze o tron”. Ale jeśli jeden mecz, nawet najbardziej nieudany, może spowodować taką depresję, to długa jeszcze przed nami droga do normalności.
Żeby nie było niejasności: poszczególne zarzuty wobec trenera i zawodników są jak najbardziej prawdziwe i nie da się ukryć, że orły Nawałki dały plamę. Były kaprysy, gwiazdorzenie, leczenie leżącego Kazacha nogą (o dziwo, skuteczne), brak skuteczności i dziury w obronie. Co gorsza, był też problem z reakcjami ławki trenerskiej na to, co się działo na boisku. Myślałem, że czasy trenera Smudy, który z rozbrajającą szczerością przyznawał, że nie robił zmian, bo na ławce nie miał wartościowych zmienników, minęły już bezpowrotnie. Takie wyznania muszą bardzo pozytywnie wpływać na samoocenę rezerwowych. Trochę też gubię się w zawiłościach myśli trenerskiej, która dopuszcza możliwość dociągnięcia do końca meczu składu, który słabo sobie radzi i podtrzymuje twierdzenia o ciągłej rywalizacji na poszczególnych pozycjach.
Ale nie w tym rzecz. To był jeden, jedyny, ZREMISOWANY, mecz. Mecz, który niczego nie wyjaśnił w kontekście końcowego układu grupy eliminacyjnej. Można by go podsumować stwierdzeniem, że sami, na własne życzenie, skomplikowaliśmy sobie sytuację. Ponoć nasza drużyna źle się czuje w roli faworyta. No to sobie obniżyła ciśnienie. Jestem dziwnie spokojny, że jeszcze pokażą się z dobrej strony i dadzą nam powody do radości. Może kiedyś, po kilku z rzędu wygranych eliminacjach i dobrych występach turniejowych my również nabierzemy tej niezbędnej pewności siebie, która cechuje kibiców naprawdę mocnych reprezentacji. Póki co możemy się cieszyć z eliminacji, które nabrały dodatkowych rumieńców. Są emocje, jest zabawa.
Mariusz Stepaniuk
1:2
-:-