A Ty co pamiętasz ze Słonecznej? cz. 1
Redakcja | 1 Lutego 2015 g. 11:14
Dziś na pierwszy ogień idą wspomnienia kolegi Cezara. Opisuje od jeden z najczarniejszych okresów w dziejach klubu. Ponadto zachęcamy wszystkich do pisania i wysyłania swoich wspomnień na adres redakcja@jagiellonia.net !
Za niespełna miesiąc minie 18 lat odkąd po raz pierwszy na żywo zobaczyłem w akcji Jagiellonię. Był to początek sezonu 1995/1996, a przeciwnikiem Jagi była Stal Stalowa Wola, ówczesny spadkowicz z ekstraklasy. Niewiele już dziś pamiętam z tamtego meczu. Owszem – wynik 2:0, gole Darka Czykiera i Zbyszka Szugzdy (zwłaszcza ten pierwszy – kapitalne uderzenie z rzutu wolnego) i szydercze zachowanie starszych kibiców wobec biegających po boisku zawodników zapadły w pamięć, jednak niewiele ponad to. No, może jeszcze nieznośny smród ryb ze straganów umiejscowionych zaraz przy wejściu. Jaga była już wówczas w trakcie zjazdu po równi pochyłej, który 3 lata później zakończy w IV lidze. Biedna jak mysz kościelna, coraz słabsza piłkarsko i organizacyjnie, a na dodatek z coraz mniejszą rzeszą fanów – frekwencja w granicach 400-500 osób to było wówczas maksimum jeśli idzie o zapełnienie trybun. I właśnie, cytując klasyka, w tak pięknych okolicznościach przyrody przyszło mi rozpoczynać swoją nieprzerwaną do dziś przygodę z piłką nożną i kibicowaniem. Jaga grała już wówczas na swoim starym i zrujnowanym stadionie przy Jurowieckiej w którego krajobraz przepięknie wpisywała się panorama składająca się ze straganów, drewnianych stołów i łóżek polowych na których kwitł handel w kooperacji z przybyszami zza wschodniej granicy. Stadion przy Słonecznej, który kiedyś przyjmował dziesiątki tysięcy ludzi spotykał praktycznie ten sam los. Pod trybuną główną ulokowały się sklepy i hurtownie z dobrem wszelakim, nastawione głównie na klienta ze wschodu, co sprawiło że obiekt od kilku już lat był integralną, choć niezależną częścią bazaru przy ulicy Kawaleryjskiej. Trybuna która kiedyś tworzyła tzw. młyn była zdewastowana, gdyż od czasu pamiętanej do dziś przez nieco starszych kibiców zadymy z policją podczas meczu z Wisłą Kraków nikt poza uprzątnięciem połamanych ławek nic z nią nie robił. Ot, stał sobie prawie trzydziestotysięczny obiekt na który prawie nikt nie przychodził (no, chyba że za potrzebą fizjologiczną…) i popadał w ruinę co na pewno bolało serca kibiców którzy jeszcze parę lat wcześniej siedzieli na zapełnionych trybunach i emocjonowali się grą Jagi w ekstraklasie. Jednak kłamstwem byłoby stwierdzenie, że stadion był całkiem omijany przez sympatyków sportu. Nieopodal znajdował się bowiem basen, który w sezonie letnim przeżywał zazwyczaj oblężenie, a na stadionie swoje mecze rozgrywała trzecioligowa (według dzisiejszej nomenklatury byłaby to II liga) drużyna Hetmana, której losy wydawałoby się obchodziły raczej skromne grono ludzi, w przeciwieństwie do prężnie działającej i odnoszącej sukcesy na arenie krajowej sekcji bokserskiej. Piłkarze tego klubu, z racji mało bogatej przeszłości (tylko jednosezonowe epizody drugoligowe wiele lat wcześniej) nigdy nie dorobiły się rzeszy fanów i raczej ze świecą trzeba by było szukać kogoś kto manifestowałby wszem i wobec że „jest kibicem Hetmana”. Z resztą ja sam, czternastoletni, początkujący sympatyk futbolu (bakcyla złapałem podczas World Cup’94 w USA) tak naprawdę wówczas nie wiedziałem nic na temat tego klubu, poza tym że istnieje, w drużynie juniorów trenuje mój kolega z klasy i że niedawno do tego klubu przyszedł Janusz Szugzda, którego nazwisko kojarzyłem już z relacji prasowych dotyczących Jagiellonii. No i oczywiście to, że do nich należy ten wielki stadion na którym Jaga przeżywała swoje najfajniejsze momenty.
Niedługo po meczu ze Stalówką kolega, który wówczas zabrał mnie na mecz przeczytał w gazecie, że rezerwy Jagiellonii grają właśnie z Hetmanem na Nowym Mieście i zaproponował, żebyśmy się na niego wybrali. Z chęcią przystałem na ten pomysł i wraz z jeszcze jednym kolegą wybraliśmy się na Słoneczną. Podjechaliśmy autobusem linii 7, podeszliśmy pod bramę wejściową na stadion, ale okazała się że jest zamknięta. Mecz jednak na pewno miał się odbyć bo wysiadając z „empeku” widzieliśmy rozgrzewających się piłkarzy. Postanowiliśmy wobec tego troszeczkę „przychuliganić” i wejść na stadion przeskakując przez płot. Dookoła nie było żywej duszy więc przez nikogo nie niepokojeni udaliśmy się na trybuny i dopiero na nich zorientowaliśmy się, że otwarte wejście jest od strony ulicy Kawaleryjskiej, a walający się pod nogami bilet oznajmił nam, że wstęp na mecz kosztuje 30 tysięcy złotych (dzisiejsze 3 zł). Tak więc byliśmy na meczu i do tego mieliśmy po trzy ówczesne dychy do przodu . Trybuny, choć niemal puste, bo na mecz wybrało się około 100-200 osób robiły jednak wrażenie, podobnie jak włączona tablica wyników. Sam mecz też do porywających nie należał. Druga drużyna Jagi wygrała go 2:1, ale o ile dobrze pamiętam było to jedno z dwóch jej zwycięstw w tamtym sezonie (drugie…w rewanżu z Hetmanem przy Jurowieckiej kilka miesięcy potem) bo była to wówczas bardzo słabiutka drużyna i niedługo potem została rozwiązana (reaktywowano ją dopiero kilka lat później wchodząc w fuzję z popularnym wśród regionalnych miłośników halowej piłki nożnej Genticusem).
Od tamtej pory przez dłuższy czas nie odwiedzałem obiektu przy Słonecznej i skupiłem się na odwiedzaniu stadionu przy Jurowieckiej. Jaga rozegrała wówczas w II lidze kilka fajnych i do dziś pamiętanych przeze mnie meczów jednak tragiczny początek sezonu i późniejsza gra w kratkę sprawiły, że trzeba było szykować się do uczęszczania na trzecioligowe rozgrywki. Jaga spadła, choć miała jeszcze szanse na utrzymanie przy tzw. „zielonym stoliku”. Okazało się bowiem, że w wyjazdowym meczu z Motorem w drużynie gospodarzy zagrał zawodnik który powinien pauzować za żółte kartki i nasza drużyna powinna ten zremisowany bezbramkowo mecz wygrać walkowerem. Przedstawiciele PZPN postępując jednak według własnego widzimisię, co poprzedziły pokrętne uzasadnienia utrzymali wynik z boiska co nie pozwoliło Jagiellonii wskoczyć na bezpieczną i gwarantującą utrzymanie w lidze pozycję. Nawiasem mówiąc naoczni obserwatorzy i uczestnicy tamtego meczu zgodnie twierdzili, że drużyna powinna ten mecz wygrać także i na boisku, bo w ostatniej minucie Marcin Manelski zdobył prawidłową bramkę której z nieznanych (a może znanych…) przyczyn nie uznał sędzia. Tak czy owak, decyzje zapadły i Jagę czekała trzecioligowa młócka z m.in. lokalnymi rywalami z Łomży, Suwałk i….zza miedzy. Okazało się, że pierwszy mecz sezonu gramy „na wyjeździe” z Hetmanem, który w poprzednim sezonie, jak wynikało z relacji w gazetach, grał raczej słabo i dość szczęśliwie utrzymał się na tym poziomie rozgrywek. A to oznaczało, że będzie okazja do ponownych odwiedzin stadionu przy ulicy Słonecznej. Wówczas nigdy bym nie przypuszczał, że to akurat ten mecz aż tak zapadnie mi w pamięć…
Jaga przystąpiła do sezonu osłabiona, a jednym z ubytków kadrowych był Dariusz Bayer, który zasilił właśnie lokalnego rywala. Zdążyłem się również w międzyczasie zorientować, że w tej drużynie grają inni (oprócz wspomnianego także wyżej Janusza Szugzdy) byli jagiellończycy – Wiesław Romaniuk i Mariusz Lisowski, kojarzyłem również Roberta Raczkowskiego który grał krótko w Jadze jeszcze zanim zdecydowałem się po raz pierwszy przekroczyć bramy stadionu w centrum miasta. Dzień meczu w końcu nadszedł….Gdybym moje kibicowanie rozpoczęło się rok czy też dwa później niż wtedy dziś pewnie bym się zastanawiał, czy moim najważniejszym wspomnieniem jest któraś z tych wygranych z Legią, czy może wiktoria z Lechem 4:2 w którym Mariuszowi Dzienisowi przypadkiem wyszedł strzał życia, a może spotkanie z Arką w którym „Franek łowca bramek” po wielu latach ponownie przywitał się z białostocką publicznością i to na dodatek dwoma golami. Tak się jednak złożyło, że moje najważniejsze wspomnienie to właśnie te letnie, słoneczne popołudnie w 1996 r. Dlaczego akurat to spotkanie aż tak zapadło mi w pamięć? Przecież to tylko zwykły trzecioligowy mecz dwóch lokalnych drużyn, na dodatek raczej mało wówczas poważanych w krajowym światku futbolowym.
Na mecz wybrałem się z dwoma kolegami z jednego podwórka. Po raz pierwszy odkąd chodziłem na Jagę musiałem stać w kolejce po bilet, bo okazało się, że zainteresowanie meczem jest znacznie większe niż te kilkaset osób bywających przy Jurowieckiej w poprzednim sezonie. Kupiliśmy bilety, weszliśmy na sam szczyt trybuny pod „szpakówką”, usiedliśmy i obserwując otoczenie w spokoju oczekiwaliśmy na mecz. Pewnie też jak większość wokół łuskaliśmy przy tej okazji ziarno słonecznika. Ludzi pojawiało się coraz więcej - gazety podały później, że na meczu frekwencja wyniosła 3500 widzów – olbrzymia na ówczesne czasy liczba, zwłaszcza że to była III liga a niektóre mecze ekstraklasy nie gromadziły takiej publiczności), w zwartej grupie pojawiła grupa szalikowców Jagi i po raz pierwszy w życiu usłyszałem wówczas „To my! To my! To my! Jagiellonia!” i wkrótce rozpoczął się mecz. Wówczas też zorientowałem się…że coś tu jest nie tak. Dlaczego?
Co prawda byłem jeszcze młokosem, który dopiero co otrzymał świadectwo ukończenia szkoły podstawowej i na Jagę chodził dopiero od roku, ale uważałem się już za wiernego sympatyka klubu, czym narażałem się raczej na niezbyt przychylne reakcje najbliższego otoczenia, bo po pierwsze – „Komu ty kibicujesz? Tym szmaciarzom?”, a po drugie - „Chcesz wracać do domu z obitą mordą?”. Cóż…faktycznie, piłkarsko było słabo, a i klimat kibicowski na stadionie był nieco inny niż dziś, co jeden jedyny raz zakończyło się dla mnie bardzo przykrym zdarzeniem ze strony ludzi którzy zasiadali wówczas w młynie. Mocno to przeżyłem, jednak nie zniechęciło mnie to ani do klubu, ani do dalszego przybywania na Jurowiecką. Nadal chciałem chodzić na mecze Jagi, kibicować jej, cieszyć się ze zwycięstw i smucić po porażkach. No bo komu miałbym kibicować? Zagranicznym klubom których prawdopodobnie nigdy nie będę miał okazji widzieć na żywo? Owszem, podobała mi się w owym czasie gra Milanu czy Ajaxu, ale jakoś patrząc w telewizor nigdy wypieków na twarzy nie miałem. Podobał mi się futbol prezentowany przez te kluby, ale liczyła się tylko Jagiellonia, jej wyniki i wspomnienie wielkiej radości po golach chociażby „Bociana” z silnym Jeziorakiem Iława czy kapitalnej bombie z 30 metrów „Kosy” w meczu z Pomezanią Malbork, albo wspomnienie pewnego zimowego sparingu z Żalgirisem Wilno sprzed paru miesięcy kiedy z kolegą nieśmiało wzięliśmy jedną z piłek i zaczęliśmy kopać obok rozgrzewających się graczy i reakcję trenera Karalusa który kazał stanąć mi w bramce i bronić jego strzały. Owszem, wpuściłem wszystkie, ale słowo „nieźle” usłyszane od stojącego obok Mirosława Dymka po efektownym rzucie do piłki sprawiło więcej radości niż cokolwiek innego. Nie mogłem pójść inną drogą bo innej nie widziałem. Wiedziałem że jeśli komuś mam kibicować na dobre i na złe to tylko Jadze i byłem pewny że większość myśli podobnie jak ja. Z taką też myślą zasiadłem wówczas na trybunach stadionu Hetmana.
Ludzi masa, Jaga co prawda szczebel niżej, ale pewnie będzie wygrywać często i może wróci tam gdzie jej miejsce, czyli przynajmniej do II ligi, a ludzie w dalszym ciągu będą w takiej liczbie przychodzić, z tym że na Jurowiecką. Mecz się rozpoczął, kopanina jak kopanina, ale trybuny reagują dziwnie. Młyn znajdujący się po przeciwległej stronie boiska dopinguje Jagę, choć głównie sprowadza się to do bluzgów na Hetman i byłych Jagiellończyków występujących teraz w nim, ale pozostali? Na boisku jakaś scysja, a trybuny krzyczą „jebnij mu!”, „jebnij temu Tomarowi!”. Co jest??? Przecież Tomar gra w Jadze! O co chodzi??? Za chwilę ktoś z Jagi dostaje żółtą kartkę – na trybunach „sędzia, czerwoną mu!!!”. Niedługo potem pada bramka dla Hetmana a na trybunach szum radości!!! Daleko tej reakcji do tej którą znamy choćby z kilku goli Franka czy Grosika w ostatnich latach ale to jest jednak wyraźnie słyszalna radość z gola rywala Jagi!!! Szczerze mówiąc byłem solidnie zdezorientowany. Żyłem w przeświadczeniu że w Białymstoku liczy się tylko Jaga, a tu nagle ktoś kibicuje Hetmanowi? Owszem, nie widać żeby ktoś miał szaliki w barwach klubu, nie ma zorganizowanego dopingu, ale wyraźnie czuć że Jaga nie wzbudza tu zbyt wielkiej sympatii. W przerwie meczu decydujemy się z kolegami, że przejdziemy na drugą stronę trybun. Do młyna oczywiście nie, ale usiądziemy gdzieś bliżej boku wśród kilkudziesięciu innych widzów rozsianych na pustej trybunie i zobaczymy jak wygląda to z tej perspektywy. Owszem, fajnie wyglądają wypełnione przyzwoicie sektory, ale patrzymy co będzie dalej. Rozpoczyna się druga połowa i niedługo później pada drugi gol Hetmana. I teraz radość jest już z tej perspektywy słyszalna lepiej. Do końca mecz obejrzałem nie odzywając się do kolegów. Nie wiedziałem, w jaki sposób to przetrawić I nie chodziło tu głównie o wynik, chociaż to też optymizmu nie dodawało. Chodziło o reakcję trybun. Jak to możliwe żeby Hetman był bardziej lubiany???
Ten mecz był dla mnie bolesną, ale i pouczającą lekcją. Wtedy przekonałem się jak niewiele osób obchodzi Jagiellonia. To w większości raptem te 100-200 osób które bywały potem na Jurowieckiej bez względu na wyniki, pogodę i marudzące żony/matki/narzeczone. Znam te twarze, do dziś wielu z nich widuję na meczach i będę widział zapewne także na nowych trybunach. Za każdym razem gdy rozpoznam na meczu kogoś kogo widywałem w tamtych czasach w pamięci stoją mi właśnie te nieszczęsne derby z Hetmanem. Dziś, mając już czwarty krzyżyk na karku czasami wydaje mi się, że może jednak to nie było tak, może było trochę inaczej, że może przesadzam, może wyolbrzymiam to, czego byłem wtedy świadkiem. Nie wiem, może gdybym był wówczas starszy o 5 czy 10 lat zinterpretowałbym to inaczej, bardziej łaskawiej dla Jagiellonii. Dziś, wracając chłodnym okiem do tamtych czasów znacznie lżej oceniam za to tych ludzi, których sympatia przeniosła się wtedy na Hetman. Nie każdy musi być zagorzałym sympatykiem na dobre i na złe – rozumiem to, niestety nie mamy takich tradycji jak np. w Anglii gdzie kibicowanie konkretnemu klubowi syn zazwyczaj dziedziczy po ojcu. Wówczas podlascy sympatycy futbolu byli Jagiellonią mocno zawiedzeni. Od kilku lat klub dołował piłkarsko, wokół niego krążyły różnej maści indywidua, którym zależało wyłącznie na wyciągnięciu z niej wszystkiego co ma jakąkolwiek wartość, a nieopodal pojawiła się drużyna, do której nagle zaczęli dołączać ci sami ludzie którzy 10 lat wcześniej sprawili że drużyna była na ustach całej Polski. Sytuacja ta nie trwała aż tak długo bo kilka lat później Jagiellonia wygrzebała się z kryzysu i wróciła na salony, natomiast Hetman? Przyznam szczerze – nie wiem w której grają lidze i czy w ogóle grają…Domyślam się tylko że nastawili się na szkolenie młodzieży i zapewne prowadzą jakieś grupy juniorskie. Wszystko wróciło na swoje miejsce, ale tamtego popołudnia raczej nikt nie sądził, że za kilkanaście lat Jaga będzie znowu w elicie, będzie miała w dorobku dwa znaczące trofea, dwa starty w europejskich pucharach, w jej drużynie będą grali reprezentanci kilkunastu krajów, a do przyjścia na nowo wybudowaną trybunę – w tym samym miejscu gdzie wówczas Jaga została przyjęta bardzo nieprzychylnie – będzie szykowało się kilka tysięcy ludzi w żółto-czerwonych barwach.
CEZAR
Powiązane linki: