Po pierwszym meczu w Azerbejdżanie, wszyscy (łącznie z takim pesymistą jak ja) wietrzyli awans Żółto-Czerwonych i ostrzyli sobie zęby na potyczkę z Panathinaikosem Ateny. Niestety rzeczywistość brutalnie sprowadziła nas na ziemię. Nadeszła 18 minuta meczu splot nieszczęśliwych zdarzeń strzał na bramkę i gol. Według mnie, mimo rykoszetu, taki fachowiec jak Marian Kelemen powinien zachować się dużo lepiej. Pomyślałem sobie, no trudno mamy jeszcze 70 minut, straty nieduże, wszystko da się odrobić. Do „szesnastki” przeciwnika byliśmy w stanie dostać się bez problemu, niestety później brakowało ostatniego podania i pomysłu jak rozmontować mocno cofniętą obronę przeciwnika. I tu przychodzi 39 minuta, Novikovas wykłada na ósmy metr piłkę do Romańczuka, wydaje się że już jest gol i wyrównanie. Ale niestety nie, piłka przelatuje wysoko nad bramką. Jak się później okaże była to najlepsza w całym meczu okazja do wyrównania. Jeszcze strzał Cernycha z kłopotami obroniony przez bramkarza gości. Czas na przerwę. Druga połowa rozpoczyna się od kilku groźnych akcji naszej drużyny. Gdy wydaje się, że bramka jest kwestią czasu, Jaga traci impet i nie potrafi stworzyć sobie dogodnej sytuacji do strzelenia gola. Nie pomaga wejście Świderskiego ani Sekulskiego. Gdy do końca zostaje parę minut dostajemy kontrę, zawodnik z Azerbejdżanu mija bezradnego Kelemena i pakuje piłkę do siatki. Koniec marzeń i złudzeń o awansie i dalszej grze w Europie. Mecz się kończy, ale emocje nie. Wszyscy są w przeświadczeniu, że Gabala była do ogrania. Bo naprawdę była ogromna szansa pokonać, nie bójmy się tego powiedzieć, bardzo słabego przeciwnika. Takiego rywala na własnym stadionie, przy extra dopingu kibiców, powinno się wgnieść w murawę. I tu właśnie pojawia się uczucie wstydu, o którym napisałem na początku. Pokonanie takiego rywala to obowiązek wicemistrza Polski. I nie ma tu żadnych wytłumaczeń, że sędzia, że początek sezonu, że jeszcze coś. Takie mecze się wygrywa. Koniec i kropka!!
Z meczu wracam wściekły jak cholera. Ale to chyba zrozumiałe. Po głowie chodzą mi różne myśli, łącznie z tym, że może kibicowanie sobie odpuścić, bo szkoda i tak zszarganych już nerwów. Znaleźć sobie spokojniejsze hobby, pojechać na ryby, przeczytać książkę czy obejrzeć film. Ale w uszach ciągle dźwięczą mi słowa przyśpiewki, która niosła się z Ultry po zakończeniu meczu: „Czy wygrywasz czy nie, ja i tak kocham Cie, w moim sercu JAGA i na dobre i na złe”. Zapewne każdy z nas ma kogoś, kogo kocha. Mimo tego ta osoba potrafi nas nieźle wkurzyć, zranić, zawieść czy rozczarować. Ale z czasem emocje opadają, człowiek na chłodno przeanalizuje sytuację i tej osobie wybacza, bo kocha się nie tylko wtedy, gdy jest wszystko super, ale przede wszystkim w trudnych chwilach. I podobnie będzie w przypadku Jagi. Zapewne wielu z Nas, kibiców, jeszcze długo będzie wściekłych za wczorajszy wynik, ale jak wiemy czas leczy rany. Znowu włożymy „Pasiaka” i udamy się na Słoneczną, by wspierać Naszą drużynę. A ta okazja nadarzy się już w niedzielę w meczu z Górnikiem Zabrze.
Nurtuje mnie jeszcze jedna rzecz. Zarząd Jagi powiedział, że dopóki gramy w pucharach nie będzie sprzedawać nikogo. Pucharów już nie ma. I co będzie dalej ze składem? Czy nie zostanie wyprzedane pół drużyny jak to miało miejsce parę lat temu? Obym się mylił. Wiadomo, że nasz klub musi sprzedawać zawodników by funkcjonować. Ale nie można dopuścić do sytuacji, że kręgosłup drużyny zostanie rozprzedany i trzeba będzie budować zespół od nowa kosztem wyniku sportowego. Czas pokaże jakie decyzje podejmie Zarząd…
5:0
-:-