Kraj kebabem i trabantem pachnący przywitał nas po hindusku. Wszędzie syf, dosłownie. Tony śmieci na poboczach, walająca się żywność, walizki, ubrania, plastik. Niesamowicie smutny widok. Mniej smutny był już kibel mensch pobierający opłaty za siku. 200 kg kaban, koszulka eska i ten poetycki wydźwięk języka naszych sąsiadów. Będąc uboższym o jednego jurka za opróżnienie siurka każdy, ruszaliśmy dalej w podróż. Kilometry mijały szybko, smutny jak p. kraj migotał przed oczami do zachodu słońca, potem już nie migotał.
W końcu wjechaliśmy na ziemię Wiatrakiem pachnącą. W tym momencie niezamykający się lektor podróży Pan Don Kiszon stwierdził, że po przejechaniu tylu kilometrów należy mu się solidny drink. Jego opowieści niejednokrotnie zawstydziłyby niejednego, a w męskim otoczeniu były co nieco “treściwe”. Pozdrawiamy Stewardessy z Odessy :). Przed północą dotarliśmy na miejsce. W związku z zaistniałymi przygodami czas nie był zły, a w drzwiach czekał już Bąku ze skrzynką Jana Hethoga na dzień dobry wieczór. Krótka piłka lodówka wypakowana i zasiedliśmy do małego zimnego conieco. Z racji zmęczenia w krótkim czasie udaliśmy się na spoczynek. Jakieś było moje zaskoczenie, kiedy w niespełna godzinę później usłyszałem huk… Don Kiszon, który wypił solidnego drinka po przyjeździe chciał wyjść za potrzebą. W swojej potrzebie zapomniał jednak o dwóch rzeczach. Po pierwsze na zachodzie Europy schody bywają diabelnie strome, dwa jest noc, a trzy to po drinku raczej trzeba uważać. I myślicie, że przestrogi pomagają?
-
SIKU
-
Kiszon kurwa nic Ci nie jest?
-
SIKU KURWA
-
Kiszon czy się nie połamałeś?
-
SIKU CHCE
-
Dobra wstawaj durniu zaprowadzę abyś się wysikał…
-
dobra
Po czym zrobił siku, ale spać już poszedł nisko. Nisko aby znów nie… upadł. I tej nocy incydentów nie było.
Kiedy nastał nowy dzień w pierwszej kolejności komisyjnie sprawdziliśmy czy kolega Kiszon nie doznał urazu. Poza siniakami i otarciami nic mu nie było. Niestety w głowie od uderzenia również nie przybyło. Po wyjeździe jednak przed czujnym okiem żony będzie musiał odpowiedzieć na kilka zajebiście ważnych pytań.
Po śniadaniu ruszyliśmy w miasto. Tu też trzeba napisać, że nasz zagon został namówiony na zakupy bardzo dobrego sera. Każdy z nas wziął solidne porcje “na spróbowanie i tak wyszło ponad 10 kg, albo i lepiej”.
Był czwartek, a zgodnie z nim w Goudzie, a dokładniej na jej średniowiecznym rynku odbywały się targi sera. Bardzo fajne wydarzenie. Tu też reklamowane przeze mnie całą drogę danie zostało nabyte i pochłonięte przez zainteresowanych. Mianowicie filet ze śledzia w bułce podawany z drobno posiekaną cebulą i piklami. Te które spożywaliśmy były rewelacyjne. Aż dziwne, że w Białymstoku takiego fast foodu jeszcze nikt nie zaproponował ludziom.
Po kilku godzinach zwiedzania przyszedł czas jechać na Johan Cruijff Arena. Daleko nie mieliśmy i bez większych przygód podziwiając wiatraki dojechaliśmy na miejsce w niespełna godzinę. Dla uzmysłowienia pomysłowości i skali napisze tak. Parking przynajmniej kilkupoziomowy znajduje się pod murawą stadionu, pod nią przebiega również jedna z odnóg autostrady. Do tego otwierany dach i ponad 50 tysięczna publika zgromadzona na stromych trybunach. Pod stadionem świętowała grupa działaczy Jagiellonii z Prezydentem Truskolaskim w związku z urodzinami jednego z naszych udziałowców.
Przed meczem część z nas pojechała na miejsce zbiórki, a reszta poszła zakupić pamiątki i swoim tempem znaleźć się na loży prasowej. Wcześniej mieliśmy możliwość obejrzenia sklepu i tego ile brakuje zapewnieniom Prezesa Pertkiewicza do tego jak może wyglądać ekspozycja i zasób.
Mieliśmy możliwość obejrzenia sklepiku kibiców (jak się potem okazało). Sprzedające tam trzy emerytki miał kolekcję świetnie zrobionych i po prostu ładnych wpinek, różnych klubów, zarówno tych topowych, jak małych niszowych zespołów. Brak mi tego niesamowicie w Jagiellonii, a możliwości i kapitał są.
Po odebraniu akredytacji udaliśmy się na lożę prasową. Kilka pięter na zlokalizowaną pod samym dachem miejscówkę. Oczywiście internet mimo zapewnienia nie działał jak należy - więc tu w niczym w Białymstoku nie ustępujemy. Duży szacunek mojej osoby wzbudziło co innego. Wszelkie komunikaty były po polsku, napisy w tym nazwy polskie były bezbłędne z zachowaniem polskich znaków. To taka drobna rzecz, ale bardzo istotna.
Co ciekawe patrzyliśmy również na elementy cateringu - nikt nie płaci gotówką. Możliwe jest złożenie zamówienia jedynie, jak w znanej sieci z klaunem. Zamawiasz, płacisz bezgotówkowo, dostajesz nr i czekasz na odbiór zamówienia. O ileż czasu to skraca kolejki… Czarnecka, NOTUJ!
Co ciekawe była możliwość dolewki majo/keczupu/musztardy, ale na zasadzie dopłaty i terminale płatnicze do każdej butli i guzika. Na prasówce mieliśmy przyniesioną wodę i można było poprosić o ciepłą kawę - niby detal, ale jakże poprawiający humor.
Przed meczem mieliśmy festiwal pieśni oborowej. Nie to, że były wyzwiska, bo nawet jeśli były to nie rozumieliśmy. Były za to pieśni idealnie nadające się do puszczania w oborach w celu polepszenia udoju krów. Niby miasto, duże, a grają discoholendro.
Mecz jak mecz. Wstydu na murawie nie było. Niespodzianki też nie. Na trybunach nasi kibice zaprezentowali się super. Tysiąc głów, było bardzo dobrze słyszalne przez długie fragmenty meczu. Równo rytmicznie i głośno. Ajax głośny na początku i po strzelonych golach. Moja uwagę i zainterssowanie przyciągnęły małe chorągiewski machajki. Rozłożone zapewne przez klub przy każdym krzesełku i potem machanie nimi w rytm muzyki na początku meczu. Tu prośba do UJB aby zwrócić na to uwagę w niekomercyjny sposób. Na naszym stadionie ma potencjał.
Po zakończonym meczu zirytowała mnie postawa holenderskich dziennikarzy. Strasznie się niecierpliwili długością i ilością zadawanych pytań Trenerowi Siemieńcowi.
Po zakończeniu tego wieczoru powrót godzinę po północy na nocleg, po to aby kilka godzin później ruszyć w podróż powrotną do domu.